Prawie same dwucyfrówki

Dryf jest wyraźnie wyczuwalny, fala średnia, a głębokość duża, więc na moim marlinowym sprzęcie opuszczam do dna 500-gramowy norweski pilker z polerowanej nierdzewki. Uniesienie przynęty z dna i od razu zaczep. Zaczep, który próbuje zabrać mi wędkę. Przez kilkadziesiąt sekund trwa przeciąganie liny. Wykorzystuję w tym pojedynku całą swoją siłę i pełną moc sprzętu. Wreszcie udaje mi się przejąć inicjatywę i potężny, żywy ciężar wolniutko zaczyna wędrować ku górze. Nie jest mi łatwo, bo fale rzucają kutrem w górę i w dół. Błogosławię chwilę, w której zdecydowałem się na bardzo krótki i sztywny marlinowy kij (wygięty teraz od rękojeści) i multiplikator z wielką korbą. Po dziesięciu minutach zaliczam dorsza 16 kg.
Moi koledzy, łowiący lżejszym sprzętem, mają poważne problemy z podnoszeniem ogromnych ryb z dużej głębokości. Tu biorą prawie same dwucyfrówki!!! Maciek walczy w pocie czoła z olbrzymem, którego szyper ocenia na 18 - 20 kg, ale w ostatniej chwili pęka zbyt cienka plecionka. Minutę później Rafał długo, ale skutecznie holuje dorsza 14 kg. Szybko robię mu parę zdjęć i przed zmianą łowiska zdążam jeszcze wyciągnąć rybę o podobnej wielkości, ale potem muszę odpocząć, bo już nie czuję rąk.
Na nowym miejscu szyper znów mnie zadziwia:
- 110 metrów, rdzawce, dowiążcie przywieszki, bo na to lepiej biorą niż na pilkery.
Czyżby czytał z echosondy gatunek ryb? To przecież niemożliwe! A do żadnych przywieszek nie dam się w Norwegii namówić, bo bym się nie ogonił od małych czarniaków.
- E tam, jakieś małe rdzawce! Lepiej wróćmy na duże dorsze. - grymasi Piotr.
W ciągu parunastu minut wyciąga jednak kilka dużych rdzawców, w tym rybę ważącą aż 7 kg (której mu do dzisiaj zazdroszczę...). Rdzawce dobrze biorą na pilkery - jak poprzednio dorsze - same duże, powyżej 4 kg. Dochodzę do 6 kg i... musimy płynąć dalej.
Kolejne miejsce i kolejne brania: duże dorsze na przemian z 2 - 4-kilogramowymi brosmami. Dorszowata brosma, zwana też miętusem morskim, rzeczywiście jest bardzo podobna do naszego miętusa, tyle że znacznie grubsza, potężniejsza.
Jasna noc polarna dobiega końca. Pomarańczowy horyzont z szarogranatową, piłokształtną linią Lofotów przybiera coraz jaśniejsze, pastelowe barwy. Śmiertelnie zmęczeni wracamy do bazy.

Czuję ćmiący ból w prawym barku - ślad dawnej siatkarskiej kontuzji, która przypomniała o sobie podczas zapasów z morskimi olbrzymami. Myślę o miękkim łóżku - to typowy objaw lekkiego przesytu rybami (co mi się niezmiernie rzadko zdarza). Szyper niezwykle szybko sprawia złowione ryby, a ich wnętrzności i łby wyrzuca za burtę. Momentalnie pojawia się mnóstwo mew, które długo eskortują nasz kuter, z potwornym wrzaskiem bijąc się o łupy. W morzu nic się nie marnuje.
- Za chwilę zjawią się orły morskie. - twierdzi szyper.
Jak na zamówienie, dwa wielkie, królewskie ptaki majestatycznie podrywają się z jednej ze skalistych wysepek, którą właśnie mijamy, i lotem koszącym tuż nad powierzchnią wody próbują przebić się przez tłum mew, aby dostać się do rybich szczątków. Po kilku nieudanych próbach jeden z orłów wreszcie chwyta w swe potężne szpony wielki łeb dorsza i para odlatuje na skały. Potem te szlachetne ptaki pojawiają się jeszcze kilka razy, ale nie towarzyszą nam zbyt długo, bo zostają szybko przepędzone przez hordę pospolitych, skrzydlatych huliganów.